O śmierci nie myślimy zbyt wiele. Nie mówimy o niej, kiedy nie musimy. - Nawet nasza konsumpcyjna cywilizacja nie potrafi tak spreparować tej rzeczywistości, żeby ją przehandlować- mówi dla portalu mylomza.pl Tomasz Czyżewski. Zapraszamy na rozmowę, w której dotykamy tematów niełatwych. Jak poradzić sobie z własną przemijalnością? Odejściem kogoś bliskiego? Czy wierzymy dlatego, że się boimy?

Paulina Waszelewska (MyLomza): Choć świadomość własnej śmiertelności towarzyszy nam nieustannie, za wszelką cenę staramy się ją ominąć, wyprzeć. Czego boimy się w przemijaniu, myśleniu o śmierci?

Tomasz Czyżewski: To wcale nie jest dziwne, że boimy się śmierci. W ogóle boimy się radykalnych zmian, chyba że dotychczasowe życie jest nieznośne, wtedy może tęsknimy za jakąś radykalną zmianą. To zresztą dotyczy również śmierci. Przecież samobójcy dokonują swojego tragicznego kroku właśnie z powodu nieznośnej dla nich sytuacji psychicznej. Kiedy jednak ten próg wytrzymałości nie zostanie przekroczony, będziemy unikać radykalnej zmiany. A nie ma bardziej radykalnej zmiany niż śmierć. Cała nasza zapobiegliwość i starania w postaci odkładania oszczędności, rozmaitych szkoleń, certyfikatów i dyplomów, poszukiwania lepszej pracy, czy to w kraju czy za granicą, a nawet sport, dbałość o sylwetkę, profilaktyka zdrowotna, w końcu badania i leczenie... to wszystko nagle przestaje mieć sens. Jest bardzo ważne w życiu, ale już nie w obliczu śmierci. Wtedy nic z tych i mnóstwa innych rzeczy nie jest już ważne. Czy to mało żeby bać się śmierci?

PW: Czy człowiek bardziej boi się własnej śmierci czy kogoś bliskiego? Czyja utrata boli najbardziej?

Tomasz Czyżewski: To zależy od samego człowieka. Ktoś może się bać swojego własnego odejścia, do tego stopnia, że popadnie w zaburzenia hipochondryczne, albo nawet lęk paniczny. Kto inny będzie się bał pożegnania bliskich, niekiedy nawet obsesyjnie próbując ich ochronić. Ale można też dodać i kolejne lęki. Wielu rodziców boi się własnej śmierci z powodu pozostawienia rodziny bez środków do życia. Ktoś inny nie będzie chciał skazywać bliskich na cierpienie - co często powstrzymuje samobójców. A poza tym inna jest śmierć dziecka, a inna kogoś, kto przeżył wiele lat, inne jest nagłe odejście w wypadku, a inne długie odchodzenie podczas choroby, inne rodzica, małżonka, a inne swojego dziecka, etc., etc. Ale i na tym nie koniec, bo przecież nie sposób nie wziąć pod uwagę relacji, która łączy z odchodzącą osobą - inaczej przeżyje żałobę ktoś, komu umarła jedyna bliska osoba, a inaczej, gdy jest to człowiek emocjonalnie obojętny, mimo łączącej więzi rodzinnej. Trzeba wreszcie pamiętać o doświadczeniach życiowych. Czy można się dziwić, że ktoś z syndromem stresu pourazowego - osoba, która otarła się o śmierć - nieustannie żyje w lęku? Albo ktoś, komu w dzieciństwie umarł ktoś najbliższy, panicznie boi się wypadku swoich dzieci? Gdybyśmy zmierzyli czyjąś stratę, jak zważymy jego cierpienie?

PW: Czy nad lękiem przed śmiercią można zapanować?

Tomasz Czyżewski: Rzeczywiście czasami nad takim lękiem trzeba zapanować, ponieważ w innym przypadku może dojść do poważnych zaburzeń psychiczny. Trochę o nich wyżej wspomniałem, ale gama jest znacznie szersza, by wspomnieć choćby depresję. Jednak protestowałbym przed totalnym panowaniem nad takim niepokojem, byłoby to nieludzkie i bynajmniej niekoniecznie zdrowe. Na pewno duchowo- zapominanie o śmierci łatwo może prowadzić do niszczenia relacji w otoczeniu, wywoływania cierpienia u innych, ale także samounicestwienia. Co więcej, nie jest to także psychicznie zdrowa sytuacja, każde sztuczne pozbywanie się naturalnych emocji musi prowadzić do nerwicy.

PW: Czy postawa religijna (nawet oderwana od konkretnych wierzeń, ale zakładająca istnienie Boga) pomaga człowiekowi pogodzić się z tym, że kiedyś będzie musiał odejść?

Tomasz Czyżewski: Niewątpliwie wiara pomaga człowiekowi. Kto wie, czy nie świadomość własnego końca, nie jest głównym motorem wiary. Człowiek religijny wierzy, że śmierć jest tylko (choć to "tylko" zawsze jest wielkim "aż") bramą, przejściem między światami. Wobec tego, zarówno potem, jak i przedtem jego życie ma sens. Z pewnością głębokość wiary wpływa istotnie na możliwość pogodzenia się z tym, co nieuniknione. O wiele łatwiej komuś, kto potrafi zawierzyć Bogu swoje istnienie, zaufać mu, jak głosił bł. Jana Paweł II. Takiemu człowiekowi nawet piekło nie będzie straszne, bo jest w rękach Najwyższego. Gdyby jednak poprzestawać jedynie na wierze jedynie w istnienie Boga, trzeba by z tego piekła zrezygnować. Jak wskazują badania, tak właśnie się dzieje- na 92 proc. wierzących, ponad połowa nie wierzy, że istnieje wieczne potępienie. To pokrywa się z głębokością wiary. W przypadku osób niewierzących jest jeszcze inaczej. Oni muszą odkryć sens swojego życia jedynie po tej stronie Styksu. Jeśli to zrobią, mogą odejść pogodzeni. Ale jeśli nie, czeka ich nihilistyczna postawa Nietzschego, który ogłosił "śmierć Boga". A nie jest to droga łatwa, o czym świadczy "kariera" autora "Tako rzecze Zaratustra", który skończył jako obłąkany, tułając się w ostatnich latach życia po klinikach psychiatrycznych.

PW: Od czego zależy długość i intensywność przeżywanej żałoby? Jak przejść przez ten czas możliwie jak najlepiej?

Tomasz Czyżewski: Nie sposób nie przeżywać żałoby po odejściu bliskiej osoby. Nawet śmierć psa, albo koniec swoich marzeń i planów może wywołać stan podobny do żałoby. Zresztą słusznie, bo stratę najpierw trzeba opłakać, a dopiero później się z nią pogodzić. Człowiek to oczywiście strata nieporównywalnie większa, stąd nie zawsze żałoba jest procesem przebiegającym prawidłowo. Pogodzenie się z taką stratą nie jest sprawą prostą, a jej złożoność wyznacza kilka czynników już wyżej opisanych. Mówiąc w skrócie, żałoba zależy od sposobu odejścia (samobójstwo, choroba, wypadek), bliskości więzi emocjonalnej oraz czynników charakterologicznych wynikających z indywidualnych doświadczeń. Wszystkie one wpłyną na tempo i intensywność poszczególnych etapów żałoby, które po kolei wymagają przeżycia- żadnego przeskoczyć się nie da. W uproszczeniu, można powiedzieć, że trzeba swoje łzy wypłakać, a niekiedy wykrzyczeć swój żal, a nawet bezsilność, bezradność, czy wręcz wściekłość. W tej fazie nie można jednak zostać, patologiczna żałoba wymaga już wtedy specjalistycznej pomocy.

PW: Choć od myśli o śmierci zwykle uciekamy, to w pierwszych dniach listopada temat staje się bardzo żywy- wyprawy na cmentarz, wspomnienia zmarłych itp. To chyba jedyny czas w roku, kiedy myślimy o "tych sprawach". Czemu 1. listopada myślenie i mówienie o przemijaniu jest do zaakceptowania, a już np. 23 listopada będziemy od tematu uciekać? Skąd ta "akceptowalność" śmierci właśnie w tym terminie i jak najlepiej wykorzystać ten czas do własnego rozwoju osobistego?

Tomasz Czyżewski: To prawda, że zbyt mało myślimy o śmierci, zazwyczaj 1. listopada i podczas pogrzebów. Nie bez powodu kartuzi pozdrawiali się wezwaniem "memento mori"(pamiętaj o śmierci), co przypomniał Henryk Sienkiewicz w "Panu Wołodyjowskim". Dla tych pustelników świadomość przemijalności stawała się źródłem zbawienia, a więc dobrego życia, unikania grzechu, miłości wobec bliźniego. To znakomita podpowiedź dla kogoś, kto chciałbym się wewnętrznie rozwijać. Niemniej ucieczka o tego tematu dzisiaj, nie powinna dziwić. Po pierwsze, nie jest to temat przyjemny- napawa lękiem, smutkiem, żalem, niekiedy rozpaczą. Po drugie, nasza konsumpcyjna cywilizacja nie potrafi tak spreparować tej rzeczywistości, żeby ją przehandlować. Poza promocyjnym dodawaniem znicza do zakupów powyżej np. 20 złotych, niewiele da się z tym tematem zrobić. Pomijając uszczypliwość, to oczywiście dobrze. Majestat śmierci nie daje się tak łatwo sprzedać, a każdy z nas będzie musiał go doświadczyć osobiście.

Więcej o etapach żałoby i radzeniu sobie z nią przeczytasz tu: żałoba jak ją przeżyć.

Share on Facebook

Loading

Znajdź nas na facebook'u